sobota, 31 października 2015

Początek przyjaźni

Tak, wiem, pewnie już Was nudzi czytanie w każdym moim poście przeprosin. I taa, u mnie niedługo to najwyraźniej miesiąc później... Ehhh... Naprawdę muszę się poprawić... I niedługo to zrobię. Serio. :D A tymczasem najmocniej przepraszam i zostawiam Was z tekstem, który napisałam już w sumie dosyć dawno, ale zapomniałam go tu wstawić. Galactik Football fanfic. ;)

- Czy ty mnie w ogóle słuchasz? – w pomieszczeniu rozległ się szorstki głos, w którym dało się jednak wyczuć pobłażliwą nutę.
Uniósł głowę.
- W-wybacz panie. Zamyśliłem się – ostatnio często mu się to zdarzało. Zbyt często.
- Mówiłem ci to już setki razy i powtarzam po raz kolejny: żadnego „panie”. Jestem Magnus. Tak? Tak. Tutaj nie ma żadnego „panie”. Wszyscy mówimy sobie po imieniu. Jasne?
- Tak jest pa… to znaczy… tak jest.
Magnus przyjrzał się swojemu nowemu podwładnemu. Był rozkojarzony. Nawet bardzo. Ale nie można mu się dziwić – nie po tym co przeszedł. Magnus spojrzał mu głęboko w oczy. Tamten oczywiście już po chwili spuścił wzrok i lekko się zaczerwienił, ale Magnusa to nie zdziwiło. Przyzwyczaił się już do takich reakcji. Przecież był ważną osobistością.
- Nieważne zresztą. Możesz już iść – powiedział po chwili namysłu. Wiedział, że jego nowy podwładny i tak nie będzie go słuchał.
Tamten uniósł zdziwiony głowę.
- Naprawdę? – zapytał głupio.
- Tak. Naprawdę – Magnus kiwnął głową. Po chwili machnął ręką w stronę drzwi. – Idź już.
Jego nowy podwładny posłusznie wstał i wyszedł bez jednego słowa pożegnania.
***
Leżał na łóżku, przeznaczonym dla niego, z rękami pod głową i tępo wpatrywał się w posłanie powyżej. Przed oczami wciąż widział obrazy, o których chciałby jak najszybciej zapomnieć, wyrzucić na zawsze z pamięci. Zacisnął powieki, lecz to nie pomogło. Nie, jednak nie. Jednego obrazu nie chciałby zapomnieć nigdy. Delphina. Ona przez wiele lat była całym jego życiem. A teraz ją stracił. Stracił przez własną głupotę. I to nie stracił tak, że odeszła do innego. Nie, on ją stracił na zawsze. Niepowracalnie. Ona umarła. Te słowa cały czas przenikały przez jego umysł, nie mogąc się nigdzie zagnieździć. Jeszcze to całkiem do niego nie dotarło. Przecież nie mógł tak po prostu jej stracić! A jednak. A jednak ją stracił. Stracił.
Jego melancholijne rozmyślania przerwał alarm. Na początku nie wiedział o co chodzi. Gdy jednak zobaczył, że wszyscy pospiesznie wybiegają z pomieszczenia, podniósł się i podążył za nimi. Wybiegli ze statku i w grupie stali przed nim. Wokół słychać było rozmowy. Nie wiedział co się dzieje, rozglądał się, ale widok przesłaniali mu pozostali.
- Co się dzieje? – zapytał w pewnym momencie.
- Nie mam pojęcia – odpowiedział jakiś mężczyzna obok. Miał krótkie czarne włosy i błękitne oczy. Był na oko jego rówieśnikiem.
- Ktoś chyba widział roboty niedaleko – wyjaśnił ktoś z przodu. – Ale nie wiem czy to prawda skoro bezczynnie tu stoimy.
- Możliwe – przyznał błękitnooki mężczyzna. – Zresztą chyba już wracamy.
Miał rację. Wszyscy powoli zawracali i smętnie wlekli się z powrotem do statku, zawiedzeni brakiem akcji. On i błękitnooki mężczyzna również zawrócili i poczęli zmierzać w kierunku swoich pomieszczeń.
- No to to by było na tyle, jeśli chodzi o jakieś emocje dzisiejszego dnia – parsknął mężczyzna. On spojrzał na niego z ukosa. Mu to się właściwie podobało. Dopiero poniewczasie zorientował się, że wypowiedział te słowa na głos.
- Doprawdy? – zdziwił się z lekka rozbawiony błękitnooki. Jego rozmówca spuścił wzrok. – Zresztą nieważne – mężczyzna wyciągnął dłoń, którą drugi chwycił:
- Corso.
- I’son.
***
Tej nocy jak zwykle dręczyły go koszmary. Rzucał się na swoim miejscu, ale jakoś udało mu się nie krzyczeć. Już raz krzyczał w nocy, czym zarobił sobie nieprzychylne i z lekka pogardliwe spojrzenia współlokatorów. Obudził się jak zwykle w środku nocy, cały zlany potem. Przez chwilę leżał, ciężko dysząc. Niewiele to pomogło, więc wstał i cicho wyszedł z pomieszczenia. Krążył po korytarzach, nie mogąc znaleźć wyjścia. Gdy w końcu znalazł się na zewnątrz, głęboko odetchnął. Podszedł parę kroków do przodu i napawał się chłodem nocy. Wspominając wydarzenia, które przyczyniły się do jego pobytu tutaj, zaczął się trząść. Nie z zimna, lecz z rozpaczy. Zamykając oczy, widział wybuchy, pościg, Delphinę. Oczy mu zaszły łzami na jej wspomnienie. Widział strach, cierpienie na jej twarzy. Widział jak bardzo się boi. I nie mógł nic zrobić. Nic. Nic, a nic by jej pomóc. Nic, by ulżyć jej niedoli. Nic.
Potrząsnął głową. „Otrząśnij się!” – krzyknął na siebie w myślach. Po chwili jednak rozmyślania powróciły. I pojawiła się kolejna znajoma (niestety) twarz. Bleylock. I’son zacisnął szczęki i pięści. Ten głupi generał jeszcze tego pożałuje. Pożałuje, że mu odebrał ukochaną. Pożałuje! Ale jak? I’son spuścił głowę. Po chwili go olśniło. Przecież jest piratem! Tak! To jest to! Jest piratem! I’son dumnie uniósł głowę. Tak. Jest piratem. I jeszcze kiedyś zemści się na Bleylocku.
***
Gdy mu powiedziano, że ma stawić się u Magnusa na chwilę go zmroziło. Myślał czy zrobił coś czym mógłby go rozzłościć, ale nic nie znalazł. Chociaż w sumie Magnus zapewne mógłby coś znaleźć. Na miękkich nogach zapukał do drzwi jego „gabinetu”, a gdy usłyszał szorstkie „proszę”, ostrożnie uchylił drzwi.
- To ja – oznajmił, nie bardzo wiedząc co innego mógłby powiedzieć.
Magnus spojrzał na niego z ukosa.
- Ach, to ty. Wejdź, proszę.
I’son powoli wszedł głębiej do pomieszczenia i zamknął za sobą drzwi. W połowie pomieszczenia przystanął, nie bardzo wiedząc co robić.
- Usiądź – poprosił Magnus, nadal stojąc do niego plecami.
I’son posłusznie usiadł na fotelu, stojącym przed biurkiem. Magnus jednak nadal stał.
- Jak pewnie zauważyłeś, już zmieniliśmy ci wygląd – zaczął przywódca.
I’son wzdrygnął się. Rzeczywiście zdążył już zauważyć. Gdy pierwszy raz zobaczył nowego siebie, o mało co nie krzyknął. Niby podobny, ale mimo wszystko… inny.
- Dlaczego to zrobiliście? – spytał.
Magnus przyjrzał mu się.
- Wiemy, że masz wrogów I’son. Tak łatwiej będzie ci pozostać niezauważonym przez nich. Ale to jeszcze nie wszystko. Jesteś dosyć podobny do starego siebie. Jeśli twoi wrogowie usłyszą, że ktoś zwraca się do ciebie ‘I’son’ od razu skojarzą fakty.
- Co proponujesz z tym zrobić?
- Trzeba zmienić ci imię.
- Ż-Że co? – pisnął I’son, ciut za głośno.
Magnus uniósł brwi.
- A co?
- N-No bo ja… jestem tak jakby… przywiązany do swojego imienia – dokończył niezręcznie były naukowiec.
- A wolisz rozstać się z imieniem czy z życiem?
I’son zamilkł. Musiał przyznać, że argumenty jego przełożonego mają sens. Mimo wszystko to było dla niego za wiele. Jego życie za szybko diametralnie się zmieniło, nie był na to przygotowany.
Trwała chwila milczenia, którą przerwał młody pirat:
- To co proponujesz?
- Myślę, że nadawałby się ‘Sonny’.
***
Sonny przesuwał worki w głównej sali. Nie wiedział zbytnio co się w nich znajdowało, lecz nauczył się już, iż czasem lepiej nie dociekać. Odłożył kolejny worek i otarł pot z czoła. Te worki były ciężkie i było ich dużo, a on pracował już od około godziny. Rozejrzał się po sali. Wokół uwijali się piraci, każdy zajmował się wyznaczonym sobie zadaniem i nie miał czasu na odpoczynek.
- I’son!
Sonny wzdrygnął się na dźwięk swojego dawnego imienia i nerwowo rozejrzał. W końcu ujrzał Corso, idącego w jego stronę. Natychmiast podbiegł do niego i uciszył.
- Proszę, nie nazywaj mnie tak – powiedział nerwowym szeptem.
- Dlaczego? – zdziwił się błękitnooki.
- Bo to już nie jest moje imię. Teraz jestem Sonny. Sonny Blackbones – Sonny teatralnym gestem wyciągnął dłoń, którą nadal z lekka zszokowany Corso, uścisnął.
- Corso – odpowiedział machinalnie.
Sonny cofnął dłoń.
- A więc. Co chciałeś?
Młody pirat otrząsnął się i na powrót uśmiech wykwitł na jego twarzy.
- Chciałem cię zapytać czy poszedłbyś z nami za godzinę na zwiad.
- Ja?
Corso z zapałem pokiwał głową.
- Tak. Ty. Jest nas czwórka, ale nie zaszkodzi, jeśli będzie piątka.
Sonny wahał się chwilę.
- Noo. Dobra.
***
Sonny szybko uporał się z resztą worków i jak najszybciej pobiegł się przygotować. Szczerze powiedziawszy niezbyt wiedział, co powinien zabrać. Wziął więc tylko broń i wybiegł przed statek. Reszta już tam była.
Corso pierwszy go zauważył.
- O, witaj Sonny – powiedział z szerokim uśmiechem na ustach. – Poznaj resztę.
Wysoki blondyn wyciągnął ku niemu rękę.
- Dave.
Sonny uścisnął jego dłoń. Następnie pozostała dwójka postąpiła tak samo, przedstawiając się przy okazji.
- Jake.
- Tom.
- No dobra, to idziemy – zarządził Corso.
Po tych słowach cała piątka ruszyła w stronę lasu. Szli cicho, nie rozmawiając. Jakieś pół godziny od wyruszenia Dave zatrzymał wszystkich. Pozostała czwórka spojrzała na niego z niezrozumieniem. On jednak tylko dał im znak, by byli cicho i pokręcił głową. Podszedł lekko do przodu przez otaczający ich gąszcz i w następnej chwili… oberwał w głowę. Jego ciało upadło bezwładnie na ziemię, a kompani krzyknęli z przestrachem. Nie mieli dużo czasu na zastanowienia, bo zostali zaatakowani i brutalnie rozdzieleni. Sonny wpadł w panikę, bo tak naprawdę nie umiał walczyć. Machnął na oślep ręką i chyba z powodzeniem, bo poczuł, że w coś uderzył, a w następnej chwili usłyszał jęk bólu. Wyswobodził się z uścisku, a gdy ujrzał swego wroga, zaserwował mu prawego sierpowego prosto w twarz. Tamten zatoczył się w tył, a Sonny postanowił wykorzystać dezorientację przeciwnika i podciął mu nogi. Młody pirat wyciągnął pistolet i wycelował w brzuch swojego wroga. Nie był jednak w stanie strzelić, więc z zaskakującą dla siebie szybkością, wziął kawałek drewna leżący obok siebie i pozbawił nim przeciwnika przytomności. Następnie rozejrzał się, a adrenalina wciąż krążyła w jego żyłach. Oddech miał przyspieszony, tak samo jak tętno. Niedaleko od siebie usłyszał jakieś odgłosy, więc natychmiast tam pobiegł. Gdy wybiegł, zobaczył przerażający widok. Na ziemi, parę metrów od niego, leżał Corso z krwawiącą głową, a nad nim stał przeciwnik z wycelowaną w pirata bronią. Sonny zesztywniał. Na jego czole pojawiły się kropelki potu. Widział, że przeciwnik zaraz wystrzeli. Widział, że Corso nie ma jak się bronić. Drżącą ręką uniósł broń. Nie. Nie jest w stanie strzelić. Nie może… Delphina. „Nie byłeś w stanie obronić jej, to obroń jego, idioto” – pomyślał. Po czym nacisnął spust.
Następnie wszystko się potoczyło dosyć szybko. Przeciwnik zawył z bólu i wypuścił broń z ręki. Corso szybko zorientował się o swojej szansie i natychmiast powalił przeciwnika. Po chwili, jakby znikąd, pojawili się Dave, Jake oraz Tom i pomogli pokonać ostatniego z napastników. Po chwili cała trójka poszła szukać jego wspólników, a Sonny na sztywnych nogach podszedł do Corso. Ten spojrzał na niego i z lekka się uśmiechnął. Przy krwawiącej nadal głowie trzymał kawałek materiału.
- Dziękuję – powiedział.
Sonny potrząsnął głową.
- Nie ma za co – rzekł ochrypłym głosem.
Corso zmrużył oczy i pokręcił głową.
- Och, no jasne. Tylko przed chwilą uratowałeś mi życie. To przecież nic takiego. To chyba niezły początek przyjaźni, nie sądzisz? – dokończył po chwili przerwy.
Na twarzy Sonny’ego powoli wykwitł uśmiech.
- Chyba tak.

2 komentarze:

  1. Próbowałam to przeczytać, ale nie potrafiłam. Nie potrafiłam się w ogóle odnaleźć w sytuacji. Po prostu nie znam Galactik Football, choć coś kiedyś o nim słyszałam :)
    To mi przypomina, że miałam dokończyć czytać Elfa. Obiecałam przecież, a jak na razie tylko pierwszy rozdział za mną xd
    Pozdrawiam
    Tutti

    OdpowiedzUsuń
  2. Fajnie, że w końcu coś napisałaś! ^^ Nigdy nie słyszałam o Galactic Football, więc nie za bardzo ogarnęłam opowiadanie, ale podoba mi się nawet. :D
    Tak, jest u mnie coś takiego jak kurs zastępowych, jest co roku, równocześnie z kursem przybocznych, zawsze właśnie w ten weekend listopadowy. :) Dwa lata temu byłam na kursie zastępowych, rok temu na kursie przybocznych (nie chwaląc się, oba zdałam z wyróżnieniem, mam nadzieję, że Tobie też poszło świetnie! ^^), a w tym roku, konkretnie za 2 tygodnie jadę na warsztaty programowe do pionu zuchowego. :)
    Pozdrawiam serdecznie!

    OdpowiedzUsuń