środa, 2 października 2013

Elf 13



   Znajdowałem się znowu w tym samym pokoju i znowu rozgrywała się ta feralna scena. Jednak tym razem Kubeck szarżował na mnie ze swoim długim nożem. Najdziwniejsze zaś było to, że zamiast ludzkich nóg miał tułów konia przez co stał się jakby centaurem, a złowieszczy uśmiech zamienił się w słodką minkę dziecka. Już miał mnie przebić na wylot nożem, gdy nagle rozległo się głośne dudnienie, jakby ktoś pukał do drzwi. Jednak Kubeck się tym nie przejął, a ostrze jego broni nagle zniknęło. Po chwili zorientowałem się, że wszystko jakby rozpłynęło się w powietrzu, tylko dudnienie zostało, które naprawdę okazało się pukaniem do drzwi.
   Otworzyłem oczy, zmęczony po kolejnej nocy koszmarów i powiedziałem:
   - Już wstaję!
   Chociaż nie była to do końca prawda. Nasunąłem kołdrę na głowę i słuchałem oddalających się kroków. Wczoraj ustaliłem ze strażnikami, którzy nadal pilnują mojego pokoju, że obudzą mnie pukaniem do drzwi wpół do szóstej.
   W końcu podniosłem się i podszedłem do szafy. Wyjąłem z niej ubrania, a następnie poszedłem się umyć. W końcu zszedłem na dół, cały w nerwach.

   Spokojnie, stary. Przecież będzie cię uczył przyjaciel.
   Tak, wiem. Ale przecież ja nic nie umiem.
   I właśnie po to tam idziesz. Żeby się nauczyć. Spoko, będę z tobą.
   Dzięki Lucas. Przyda mi się wsparcie.
   Nie ma sprawy.

  Gdy wyszedłem z zamku, Ozzy już tam stał. Przywitaliśmy się, jednak potem żaden z nas nic nie mówił. Oboje się denerwowaliśmy. Po paru minutach z zamku wyszli Ligolis i Haldir.
   - Cześć wam - przywitał nas starszy z braci.
   Nic nie odpowiedzieliśmy.
   - Teraz się rozdzielimy. Chodź Ozzy - powiedział Haldir. Rzucił bratu zmartwione spojrzenie, obrócił i odszedł, a Ozzy podążył za nim.
   Zdziwiła mnie troska w oczach najstarszego syna króla. Dlaczego miałby się martwić o Ligolisa?
   Młodszy z braci bez słowa poszedł w stronę stajni, a ja ruszyłem za nim. Dopiero po chwili odezwał się zmęczonym głosem:
   - Zaczniemy od... dla niektórych najprostszej rzeczy.
   - Od jazdy konnej? - zgadłem.
   - Dokładnie. Najpierw dostaniesz konia, którego sam sobie wybierzesz.
   Rozpromieniłem się. Sam sobie wybiorę konia! Gdy wchodziliśmy do stajni, kątem oka dostrzegłem Liliami, stojącą przy wejściu do zamku i uważnie nas obserwującą.
   W środku czuć było nieprzyjemną woń, charakteryzującą konie. Ligolis przystanął i pokazał mi ręką rząd boksów, z których miałem wybrać sobie konia. Z podekscytowaniem przyglądałem się każdemu z osobna aż w końcu... zatkało mnie. Stanąłem jak wryty i wpatrywałem się w białego ogiera, który jak gdyby nigdy nic spoglądał na mnie. A jednak nie miałem wątpliwości. To był TEN koń! Ten sam, z którym poczułem więź, ten sam, na którym jeździłem w stadninie koni! Pokręciłem głową z niedowierzaniem. Jak to możliwe?
   Nawet nie słyszałem jak Ligolis do mnie podszedł.
   - To jest Laudil. Widzę, że się znacie.
   Spojrzałem na niego zdziwiony. Skąd on to wiedział? Jednak Ligolis tylko uśmiechnął się do mnie, więc wróciłem wzrokiem do konia. Przyglądałem mu się przez chwilę.
   - Mogę cię o coś zapytać? - odważyłem się odezwać.
   - Jasne, pytaj.
   - Czemu Haldir jak odchodził popatrzył na ciebie jakby się martwił? I czemu Liliami nas obserwowała gdy wchodziliśmy do stajni?
   Ligolis zesztywniał.
   - Liliami tam była? - zapytał zmienionym głosem.
   Potwierdziłem. Brat Haldira westchnął.
   - To długa historia. Zresztą oboje przesadzają.
   - Jak to przesadzają? Z czym?
   - Nie ważne, nie musisz wiedzieć.
   - Ale chcę!
- Stop! Zostawmy już ten temat - uciął zmęczony Ligolis.
   W tym momencie do stajni weszła Liliami. Udając, że nas nie widzi, weszła do jednego z boksów i zaczęła czyścić konia. Jej brat zamknął oczy, wziął głęboki wdech i podniósł powieki.
   - To jak, bierzesz go? - zapytał.
   - Tak.
   - To świetnie. A teraz go osiodłaj.
   Zamarłem.
   - Ż-Że co proszę?
   - Osiodłaj go - powtórzył Ligolis.
   - A-Ale jak?
   - Normalnie. Tam wisi siodło i uzda - wskazał ręką właściwe miejsce.
   - A-Ale ja nie umiem.
   - Domyślam się. Dlatego proszę cię abyś to zrobił.
   Przez chwilę się nie odzywałem.
   - A może jednak mi pokażesz jak to się robi? Albo chociaż poinstrujesz?
   Ligolis po krótkim namyśle odpowiedział:
   - Dobrze - po czym otworzył boks i wszedł do środka. Podążyłem za nim. Gdy podał mi siodło, nogi ugięły się pode mną. Stęknąłem.
   - Czemu to siodło jest takie ciężkie?
   - Mnie się nie pytaj. Ja go nie robiłem.
   Więcej się nie odzywałem, tylko z pomocą Ligolisa zarzuciłem koniowi siodło na grzbiet. Następnie według jego poleceń zapiąłem popręg i dopasowałem strzemiona. Najtrudniejsze było założenie uzdy.
   - A teraz uzda - powiedział Ligolis i podał mi ją.
   Patrzyłem speszony na plątaninę cieńszych i grubszych rzemyków.
   - Ale jak mam ją włożyć?
   - To wbrew pozorom jest proste.
   Wziął ode mnie uzdę i nałożył ją. Otworzyłem szeroko oczy ze zdziwienia. Ta, proste.
   - Zapamiętałeś? Bo następnym razem ty ją nałożysz - Ligolis uśmiechnął się do mnie. - No, a teraz wsiadaj.
   Podszedłem niepewnie do zwierzęcia.
   - Zawsze wsiadaj od lewej strony konia - upomniał mnie brat Haldira.
   Posłusznie zmieniłem stronę. Włożyłem lewą stopę w strzemię, pochyliłem się i podciągnąłem. Następnie przełożyłem prawą nogę nad tułowiem konia i usiadłem w siodle. Uśmiechnąłem się triumfalnie.
   - Doskonale - pochwalił Ligolis. Złapał konia za uzdę i wyprowadził z boksu. Zauważyłem jak rodzeństwo wymieniło spojrzenia, Liliami miała tak samo zmartwione spojrzenie jak wcześniej Haldir. Coś musiało się wczoraj stać złego i to z udziałem ich młodszego brata.
   Gdy Ligolis wyprowadził mojego konia ze stajni i poprowadził wzdłuż dziedzińca, zorientowałem się, że wypadałoby chwycić wodze. Zebrałem je więc, a następnie popatrzyłem na mojego instruktora. Szedł, patrząc przed siebie i pewnie prowadził konia. Zacząłem się znowu zastanawiać co mogło się wydarzyć, jednak nic sensownego nie przychodziło mi do głowy. Myślałem o tym długo, aż się zorientowałem, że jesteśmy w lesie. Wtedy stanęliśmy, a Ligolis odwrócił się do mnie.   - A teraz nauczymy cię dobrze jeździć konno - zaczął. - Pamiętaj jednak, że nauka jazdy konnej nie polega tylko na ćwiczeniu kłusu, galopu i tak dalej, lecz także na rozrastającej się więzi z koniem oraz pielęgnowaniu go. Musisz  w równym stopniu umieć jeździć jak i siodłać. Bez tych wszystkich umiejętności nie jesteś dobrym jeźdźcem.
   Kiwnąłem głową. Nagle ogarnęła mnie determinacja, aby być dobrym uczniem i nie zawieźć przyjaciela.
   - Dobrze. A teraz złap mocno wodze i powiedz mi co należy zrobić, aby ruszyć.
   Wykonałem polecenie i odpowiedziałem pewnie:
   - Ścisnąć jednocześnie boki konia obiema piętami.
   - Nie.
   Popatrzyłem na mego nauczyciela zbity z tropu.
   - To jak? - zapytałem.
   - Ścisnąć obiema  ł y d k a m i  boki konia.
   - Jest jakaś różnica? - mruknąłem.
   - Owszem jest. Łydka znajduje się chyba nieco wyżej niż pięta, czy może się mylę?
   Spojrzałem na Ligolisa spode łba, jednak on się tym nie przejął.
   - Okej, teraz, skoro już wiesz jak należy poprawnie ruszać, możesz to zrobić.
   Niepewnie ścisnąłem łydkami boki konia. Nic. Spróbowałem ponownie, tym razem mocniej. Koń nadal stał. Zestresowałem się, ponieważ nie chciałem się zbłaźnić przed Ligolisem. Znowu spróbowałem ruszyć wierzchowca z miejsca, jednak po raz kolejny bezskutecznie.
   - Bądź pewny. Koń wyczuwa słabość jeźdźca i wykorzystuje ją. Nie ściskaj za mocno - instruował mnie brat Haldira.  - Pięty w dół, palce do konia, odchyl się do tyłu, zbierz wodze i ściskaj łydkami boki konia.
   Próbowałem nadążyć za instrukcjami, jednak to nie było wcale takie łatwe. Gdy kierowałem pięty w dół, a potem palce do konia automatycznie pięty szły z powrotem w górę. Natomiast, kiedy łapałem krócej wodze jednocześnie się pochylałem. W tym samym czasie starałem się ruszyć wierzchowca z miejsca, lecz w dalszym ciągu bezskutecznie. W końcu przybrałem pozycję nazwaną przeze mnie "mniej więcej", jednak koń nadal uparcie stał. Ściskałem co chwila jego boki łydkami, lecz zyskałem tylko ból mięśni. Po krótkim czasie odpuściłem i spojrzałem błagalnie na Ligolisa. Ten jednak tylko uniósł brwi i zapytał:
   - Więc? Czemu stoimy?
   Pokręciłem głową z rezygnacją.
   - Ten koń nie chce ruszyć.
   - Błąd. To ty nie chcesz go zmusić do ruszenia.
   - Co? - zapytałem szczerze zdziwiony. - Przecież chcę!
   - Ale za mało się starasz. Pamiętasz co ci mówiłem? Bądź pewny. Jeśli nie będziesz stanowczy nic ci się nie uda. Koń musi wiedzieć kto tu rządzi. A tak na marginesie  t e n   k o ń  ma imię i ty już wiesz jakie.
   Kiwnąłem głową, nie wiedząc co mam na to wszystko odpowiedzieć. Nagle, nie wiadomo skąd, przybyła pewność siebie, która wypełniła moje żyły niczym adrenalina. Wiedząc, że tym razem mi się uda, ścisnąłem ostatni raz boki konia. Poczułem jak zwierzę robi krok do przodu, a potem następny i kolejne. Mimo wcześniejszej pewności, i tak wydałem triumfalny okrzyk.
   - Cicho, bo przestraszysz konia - skarcił mnie Ligolis, jednak nie umiał powstrzymać uśmiechu, skierowanego do mnie.
   Przeszliśmy kawałek w milczeniu, po czym mój nauczyciel znów się odezwał.
   - Wypychaj konia do przodu biodrami. Łydkami natomiast musisz ściskać jego boki, lecz nie tak ja do ruszenia. Gdy koń stawia do przodu prawą nogę ty musisz ścisnąć prawą łydką jego bok. Gdy lewą ty również lewą.
   Spróbowałem dostosować się do instrukcji, jednak nie było to łatwe. Lecz po chwili już nawet mi wychodziło. Ligolis prowadził konia między drzewami, a ode mnie wymagał na razie tylko odpowiedniej postawy i wypychania konia do przodu. To zresztą robiliśmy całą następną godzinę. Pod koniec Ligolis puścił wodze i kazał mi objechać cztery drzewa slalomem i wrócić do niego po linii prostej.
   - Bez względu na to jak bardzo wierzysz w to, że koniem manewruje się wodzami musisz o tym zapomnieć. Wodze tylko pomagają jeźdźcowi, prawdziwą kontrolę uzyskuje się zaś używając łydek. Łydkami też masz dać znać, żeby koń skręcił.
   Pamiętając o instrukcjach przyjaciela, manewrowałem między drzewami i wróciłem do niego po linii prostej. Jednak gdy zbliżyłem się do miejsca, gdzie miałem zatrzymać konia, serce podeszło mi do gardła.
   Ligolis leżał nieprzytomny na ziemi.
   Szybko ściągnąłem wodze i zeskoczyłem z wierzchowca. Zapominając o zwierzęciu, spanikowany uklęknąłem przy przyjacielu. Oddychał. Potrząsnąłem nim, aby go ocucić. Na szczęście poskutkowało.
   Ligolis zamrugał. Spojrzał na mnie półprzytomnym wzrokiem i po chwili zamknął oczy, ciężko oddychając.
   - Ligolis, co się stało? - zapytałem roztrzęsiony.
   - N-Nic takiego - odpowiedział słabym głosem. - T-Tylko zrobiło mi się trochę słabo.
   - Czy to ma coś wspólnego z tym co się wydarzyło wczoraj?
   Ligolis drgnął i otworzył oczy, zdziwiony
   - O-O co ci chodzi?
   - Ligolis ja wiem, że coś się stało. Coś  m u s i a ł o  się stać - powiedziałem z naciskiem. - Inaczej Haldir i Liliami by się tak nie zachowywali. I wiem, że z udziałem ciebie. Proszę cię, powiedz mi o co chodzi.
   Mój przyjaciel zamknął oczy i powiedział półgłosem.
   - Moi sindis litil sen.
   Zabrzmiało to jak "Mój przyjaciel mnie zdradził", jednak nie byłem pewien.
   - Zrozumiałeś?
   - Chyba tak.
   - A jak myślisz, co to oznacza?
   - Mój przyjaciel mnie zdradził?
   Ligolis pokiwał głową z uśmiechem.
   - O co w tym chodzi?
   - To długa historia. Jeszcze dłuższa od tej opowiadającej o wczorajszych wydarzeniach.
   - A może opowiesz mi chociaż jedną? Mamy chyba jeszcze trochę czasu?
   - Naprawdę nie...
   - A poza tym chyba nie masz jeszcze zbytnio sił, żeby iść, prawda?
   Ligolis zamilkł na chwilę. Potem westchnął.
   - No dobra. Opowiem ci tą pierwszą.
   Skinąłem głową na znak zgody.
   - Kiedyś miałem przyjaciela. Bardzo dobrego przyjaciela. Mówiliśmy sobie wszystko. Nie przypuszczałem, więc, że mógłby zdradzić.
   Pewnego dnia, gdy wracaliśmy z innego zamku, do którego pojechaliśmy z poselstwem, zaatakowały nas Morduki. Są to okropne istoty, lecz niestety bardzo silne. Wiedzieliśmy, że to była zasadzka, bo Morduki zazwyczaj nie chodzą sobie ot tak po lasach i nie czekają na przejezdnych. Ledwo co umknęliśmy, zresztą dużo osób zginęło. Było nas ze dwadzieścia, a zostało góra siedem. Przeżyliśmy: Haldir, Xalit, ja i niektórzy strażnicy. Zginęli między innymi nasi  o s o b i ś c i  strażnicy. Wtedy uważałem to za przypadek.
   Potem wiele razy zdarzały się takie ataki. Im więcej osób braliśmy do ochrony tym liczniejsze były ich armie. Po jakimś czasie zrozumieliśmy, że wśród nas musi być zdrajca. Byliśmy wstrząśnięci. Nikt nikomu nie ufał. Po tym jak zrozumieliśmy, skąd Morduki wiedzą, gdzie będziemy, zaczęły się ataki na miasto. Ledwie je odpieraliśmy.
   Pewnego dnia Xalit powiedział mi, że wie jak powstrzymać te najazdy. A ja mu, oczywiście, uwierzyłem. Wyruszyliśmy do lasu, sami, nic nikomu nie mówiąc i prawie niczego ze sobą nie zabierając. Po pewnym czasie zatrzymaliśmy się nagle, bez powodu. Xalit nieoczekiwanie wyciągnął miecz i zamachnął się na mnie. Miał po swojej stronie element zaskoczenia, lecz na szczęście zdołałem uniknąć oddzielenia mojej głowy od reszty ciała. Zaczęliśmy walczyć. On znał mój styl, bo często razem ćwiczyliśmy, jednak nie pokazywał mi wszystkiego co umie, w przeciwieństwie do mnie. Znał mnie lepiej niż ktokolwiek inny. Dlatego wygrał. Zadał mi bardzo poważną ranę i zostawił, wyjaśniając tylko, że Morduki obiecały mu zamek i władzę nad nimi w zamian za pomoc w zniszczeniu Whitemount łącznie z całą rodziną królewską. Powiedział także, że to wszystko dzieje się z mojej winy - Ligolisowi głos się załamał. Głęboko odetchnął i kontynuował. - Leżałem tak z parę godzin, krwawiąc i mdlejąc co jakiś czas, aż zjawił się Haldir. Opatrzył mnie i wyjaśnił, że użył zaklęcia naprowadzającego. Zajmował się mną dopóki nie odzyskałem sił na tyle , aby mu opowiedzieć co się stało i co wiem. Haldir się zdenerwował  i upewniwszy się, że jest mi już lepiej, poszedł za nim. Następnego dnia wrócił i powiedział, że Xalit uciekł, ale udało mu się odzyskać mój miecz. Dopiero wtedy zorientowałem się, że mi go zabrał. Miecze Elfów są wyjątkowe. Haldir pomógł mi wrócić, lecz trwało to aż trzy dni, a wcześniej doszliśmy tam w niecały jeden. Gdy dotarliśmy do zamku, okazało się, że wszystko ustało, a mieszkańcy zajmowali się teraz odbudową miasta. Nie mogłem znieść myśli, że to się stało przeze mnie.
   Ojciec się wściekł, że nas nie było, kiedy byliśmy tak bardzo potrzebni. Nie chciał słuchać żadnych wyjaśnień, nawet nie przejął się moim stanem - oczy Ligolisa zaszkliły się. - Podobno był bliski wygnania nas. Kiedy Liliami się o wszystkim dowiedziała, nie rozmawiała ze mną. Zresztą tak jak wszyscy. Następnego dnia uciekłem. Stwierdziłem, że ułatwię ojcu zadanie. Niestety, mój stan nie pomagał mi w wędrówce. Kilka dni potem znalazł mnie Haldir, a potem zjawili się inni. Krzyczeli na mnie, a ja pod koniec nawet ich nie słuchałem. Mówili mi, że nie powinienem być taki naiwny. Gdy skończyli, Haldir zaczął na nich wrzeszczeć, tłumaczył, że jestem załamany tym wszystkim i że Xalit specjalnie powiedział mi, że to moja wina. Powiedział im, że jeśli mają zamiar na mnie krzyczeć to nic tu po nich - Ligolis uśmiechnął się na samo wspomnienie. - W końcu poszli, a Haldir został przy mnie. Wyjaśnił mi, że po prostu nie mógł wcześniej się ze mną zobaczyć. Po paru dniach wróciliśmy do zamku. Nikt nadal ze mną nie rozmawiał. Oprócz Haldira, oczywiście. On ciągle był przy mnie i prawie ode mnie nie odchodził. Gdy wyzdrowiałem, zaczęliśmy pomagać przy odbudowie miasta. Wszyscy trzymali się ode mnie z daleka, a ja nie mogłem znieść myśli, że to wszystko moja wina. Kiedy sobie o tym przypominałem jeszcze gorliwiej pomagałem. Po jakimś czasie skończyliśmy, dzięki pracy zespołowej. Potem Haldir ogłosił wszystkim, że on i ja wyjeżdżamy, dając reszcie czas na zastanowienie się nad swoim postępowaniem. Wszyscy byli zdziwieni i pytali o co chodzi. Dopiero przy bramie Haldir powiedział: "Chodzi mi o Ligolisa".
   Wyjechaliśmy do przyjaciela naszego ojca, spędziliśmy tam miesiąc, a wtedy przyjechała Liliami i mnie przeprosiła. Namawiała mnie również do powrotu. Nie byłem pewien, lecz Haldir mnie przekonał. Gdy wróciliśmy, okazało się, że wszyscy już przestali myśleć, że to wszystko moja wina. Wszyscy z wyjątkiem mnie. Haldir się zorientował i mi tłumaczył, lecz nie dałem się przekonać. Ojciec publicznie mnie przeprosił, a mieszkańcy się przyłączyli. Wtedy byłem mniej więcej szczęśliwy. Po jakimś czasie wszyscy zapomnieli o tej sprawie, poszła w zapomnienie tak jak inne wcześniejsze konflikty. Jednak ja długo o tym nie zapomniałem. Zdrada przyjaciela boli bardziej niż myślisz Leo. Znaliśmy się od tak dawna. Prawie, że od dziecka - ostatnie zdanie wyszeptał. Przez jakiś czas się nie odzywał, a potem westchnął. - Wczoraj po rozmowie z ojcem Haldir poszedł do Liliami, a ja wróciłem do pokoju. Zobaczyłem portret Xalita na szafce i wstałem, żeby go schować, jednak zemdlałem. Gdy Haldir wrócił do pokoju, zobaczył mnie leżącego bez przytomności na podłodze. Tak jak ty przed chwilą - uśmiechnął się krzywo. - Upewnił się, że żyję i szybko pobiegł po Liliami. Oboje zdołali mnie ocucić i wyciągnąć co się stało. Teraz się o mnie martwią i nie chcą zostawiać samego - Ligolis spojrzał na mnie błagalnie. - Proszę, nie mów im o tym. Załamią się i nie pozwolą mi nigdzie wychodzić albo coś w tym stylu.
   Kiwnąłem głową, uśmiechając się pocieszająco.
   - Kiedy to się stało? Ta historia z Xalitem? - zapytałem.
   Ligolis zacisnął wargi i zastanowił się.
   - Jakieś 500, może 700 lat temu.
   W ustach zaschło mi ze zdziwienia.
   - T-To ile t-ty masz lat? - wyjąkałem.
   - 2199.
   Zszokowany otworzyłem buzię i wytrzeszczyłem oczy na przyjaciela.
   - S-Serio?
  - No jasne, że serio, a po co miałbym kłamać? - potem zrobił skruszoną minę. - Wybacz. Nie pomyślałem, że możesz być w szoku.
   Pokręciłem wolno głową.
   - To bez znaczenia.
   Na parę minut zapadła cisza.
   - Chyba powinniśmy już wracać do zamku - szepnął Ligolis. - Ale najpierw... - powiedział już głośno i uśmiechnął się chytrze. - Znajdź swojego konia.
   Koń! Natychmiast się odwróciłem, jednak go nie zobaczyłem. Rozglądałem się na wszystkie strony, gdy coś mocno trąciło moje ramię. Obróciłem się i uniosłem ręce do obrony, kiedy... ujrzałem dwa ślepia patrzące na mnie z zaciekawieniem. Opuściłem ręce i poklepałem Laudila po szyi. Za to Ligolis zaniósł się donośnym śmiechem. Spojrzałem na niego zażenowany. Następnie wstałem i postawiłem przyjaciela na równe nogi.
   - Dojdziesz sam? - spytałem.
   Ligolis kiwnął głową. Złapałem wodze Laudila i ruszyłem za księciem.
   Droga powrotna minęła nam w milczeniu.