-
Czy ty mnie w ogóle słuchasz? – w pomieszczeniu rozległ się
szorstki głos, w którym dało się jednak wyczuć pobłażliwą
nutę.
-
W-wybacz panie. Zamyśliłem się – ostatnio często mu się to
zdarzało. Zbyt często.
-
Mówiłem ci to już setki razy i powtarzam po raz kolejny: żadnego
„panie”. Jestem Magnus. Tak? Tak. Tutaj nie ma żadnego „panie”.
Wszyscy mówimy sobie po imieniu. Jasne?
-
Tak jest pa… to znaczy… tak jest.
Magnus
przyjrzał się swojemu nowemu podwładnemu. Był rozkojarzony. Nawet
bardzo. Ale nie można mu się dziwić – nie po tym co przeszedł.
Magnus spojrzał mu głęboko w oczy. Tamten oczywiście już po
chwili spuścił wzrok i lekko się zaczerwienił, ale Magnusa to nie
zdziwiło. Przyzwyczaił się już do takich reakcji. Przecież był
ważną osobistością.
-
Nieważne zresztą. Możesz już iść – powiedział po chwili
namysłu. Wiedział, że jego nowy podwładny i tak nie będzie go
słuchał.
Tamten
uniósł zdziwiony głowę.
-
Naprawdę? – zapytał głupio.
-
Tak. Naprawdę – Magnus kiwnął głową. Po chwili machnął ręką
w stronę drzwi. – Idź już.
Jego
nowy podwładny posłusznie wstał i wyszedł bez jednego słowa
pożegnania.
***
Leżał
na łóżku, przeznaczonym dla niego, z rękami pod głową i tępo
wpatrywał się w posłanie powyżej. Przed oczami wciąż widział
obrazy, o których chciałby jak najszybciej zapomnieć, wyrzucić na
zawsze z pamięci. Zacisnął powieki, lecz to nie pomogło. Nie,
jednak nie. Jednego obrazu nie chciałby zapomnieć nigdy. Delphina.
Ona przez wiele lat była całym jego życiem. A teraz ją stracił.
Stracił przez własną głupotę. I to nie stracił tak, że odeszła
do innego. Nie, on ją stracił na zawsze. Niepowracalnie. Ona
umarła. Te słowa
cały czas przenikały przez jego umysł, nie mogąc się nigdzie
zagnieździć. Jeszcze to całkiem do niego nie dotarło. Przecież
nie mógł tak po prostu jej stracić! A
jednak. A jednak ją
stracił. Stracił.
Jego
melancholijne rozmyślania przerwał alarm. Na początku nie wiedział
o co chodzi. Gdy jednak zobaczył, że wszyscy pospiesznie wybiegają
z pomieszczenia, podniósł się i podążył za nimi. Wybiegli ze
statku i w grupie stali przed nim. Wokół słychać było rozmowy.
Nie wiedział co się dzieje, rozglądał się, ale widok
przesłaniali mu pozostali.
-
Co się dzieje? – zapytał w pewnym momencie.
-
Nie mam pojęcia – odpowiedział jakiś mężczyzna obok. Miał
krótkie czarne włosy i błękitne oczy. Był na oko jego
rówieśnikiem.
-
Ktoś chyba widział roboty niedaleko – wyjaśnił ktoś z przodu.
– Ale nie wiem czy to prawda skoro bezczynnie tu stoimy.
-
Możliwe – przyznał błękitnooki mężczyzna. – Zresztą chyba
już wracamy.
Miał
rację. Wszyscy powoli zawracali i smętnie wlekli się z powrotem do
statku, zawiedzeni brakiem akcji. On i błękitnooki mężczyzna
również zawrócili i poczęli zmierzać w kierunku swoich
pomieszczeń.
-
No to to by było na tyle, jeśli chodzi o jakieś emocje
dzisiejszego dnia – parsknął mężczyzna. On spojrzał na niego z
ukosa. Mu to się właściwie podobało. Dopiero poniewczasie
zorientował się, że wypowiedział te słowa na głos.
-
Doprawdy? – zdziwił się z lekka rozbawiony błękitnooki. Jego
rozmówca spuścił wzrok. – Zresztą nieważne – mężczyzna
wyciągnął dłoń, którą drugi chwycił:
-
Corso.
-
I’son.
***
Tej
nocy jak zwykle dręczyły go koszmary. Rzucał się na swoim
miejscu, ale jakoś udało mu się nie krzyczeć. Już raz krzyczał
w nocy, czym zarobił sobie nieprzychylne i z lekka pogardliwe
spojrzenia współlokatorów. Obudził się jak zwykle w środku
nocy, cały zlany potem. Przez chwilę leżał, ciężko dysząc.
Niewiele to pomogło, więc wstał i cicho wyszedł z pomieszczenia.
Krążył po korytarzach, nie mogąc znaleźć wyjścia. Gdy w końcu
znalazł się na zewnątrz, głęboko odetchnął. Podszedł parę
kroków do przodu i napawał się chłodem nocy. Wspominając
wydarzenia, które przyczyniły się do jego pobytu tutaj, zaczął
się trząść. Nie z zimna, lecz z rozpaczy. Zamykając oczy,
widział wybuchy, pościg, Delphinę.
Oczy mu zaszły łzami na jej wspomnienie. Widział strach,
cierpienie na jej twarzy. Widział jak bardzo się boi. I nie mógł
nic zrobić. Nic. Nic, a nic by jej pomóc. Nic, by ulżyć jej
niedoli. Nic.
Potrząsnął
głową. „Otrząśnij się!” – krzyknął na siebie w myślach.
Po chwili jednak rozmyślania powróciły. I pojawiła się kolejna
znajoma (niestety) twarz. Bleylock.
I’son zacisnął szczęki i pięści. Ten głupi generał jeszcze
tego pożałuje. Pożałuje, że mu odebrał ukochaną. Pożałuje!
Ale jak? I’son spuścił głowę. Po chwili go olśniło. Przecież
jest piratem! Tak! To jest to! Jest piratem! I’son dumnie uniósł
głowę. Tak. Jest piratem. I
jeszcze kiedyś zemści się na Bleylocku.
***
Gdy
mu powiedziano, że ma stawić się u Magnusa na chwilę go zmroziło.
Myślał czy zrobił coś czym mógłby go rozzłościć, ale nic nie
znalazł. Chociaż w sumie Magnus zapewne mógłby coś znaleźć. Na
miękkich nogach zapukał do drzwi jego „gabinetu”, a gdy
usłyszał szorstkie „proszę”, ostrożnie uchylił drzwi.
-
To ja – oznajmił, nie bardzo wiedząc co innego mógłby
powiedzieć.
Magnus
spojrzał na niego z ukosa.
-
Ach, to ty. Wejdź, proszę.
I’son
powoli wszedł głębiej do pomieszczenia i zamknął za sobą drzwi.
W połowie pomieszczenia przystanął, nie bardzo wiedząc co robić.
-
Usiądź – poprosił Magnus, nadal stojąc do niego plecami.
I’son
posłusznie usiadł na fotelu, stojącym przed biurkiem. Magnus
jednak nadal stał.
-
Jak pewnie zauważyłeś, już zmieniliśmy ci wygląd – zaczął
przywódca.
I’son
wzdrygnął się. Rzeczywiście zdążył już zauważyć. Gdy
pierwszy raz zobaczył nowego siebie, o mało co nie krzyknął. Niby
podobny, ale mimo wszystko… inny.
-
Dlaczego to zrobiliście? – spytał.
Magnus
przyjrzał mu się.
-
Wiemy, że masz wrogów I’son. Tak łatwiej będzie ci pozostać
niezauważonym przez nich. Ale to jeszcze nie wszystko. Jesteś dosyć
podobny do starego siebie. Jeśli twoi wrogowie usłyszą, że ktoś
zwraca się do ciebie ‘I’son’ od razu skojarzą fakty.
-
Co proponujesz z tym zrobić?
-
Trzeba zmienić ci imię.
-
Ż-Że co? – pisnął I’son, ciut za głośno.
Magnus
uniósł brwi.
-
A co?
-
N-No bo ja… jestem tak jakby… przywiązany do swojego imienia –
dokończył niezręcznie były naukowiec.
-
A wolisz rozstać się z imieniem czy z życiem?
I’son
zamilkł. Musiał przyznać, że argumenty jego przełożonego mają
sens. Mimo wszystko to było dla niego za wiele. Jego życie za
szybko diametralnie się zmieniło, nie był na to przygotowany.
Trwała
chwila milczenia, którą przerwał młody pirat:
-
To co proponujesz?
-
Myślę, że nadawałby się ‘Sonny’.
***
Sonny
przesuwał worki w głównej sali. Nie wiedział zbytnio co się w
nich znajdowało, lecz nauczył się już, iż czasem lepiej nie
dociekać. Odłożył kolejny worek i otarł pot z czoła. Te worki
były ciężkie i było ich dużo, a on pracował już od około
godziny. Rozejrzał się po sali. Wokół uwijali się piraci, każdy
zajmował się wyznaczonym sobie zadaniem i nie miał czasu na
odpoczynek.
-
I’son!
Sonny
wzdrygnął się na dźwięk swojego dawnego imienia i nerwowo
rozejrzał. W końcu ujrzał Corso, idącego w jego stronę.
Natychmiast podbiegł do niego i uciszył.
-
Proszę, nie nazywaj mnie tak – powiedział nerwowym szeptem.
-
Dlaczego? – zdziwił się błękitnooki.
-
Bo to już nie jest moje imię. Teraz jestem Sonny. Sonny Blackbones
– Sonny teatralnym gestem wyciągnął dłoń, którą nadal z
lekka zszokowany Corso, uścisnął.
-
Corso – odpowiedział machinalnie.
Sonny
cofnął dłoń.
-
A więc. Co chciałeś?
Młody
pirat otrząsnął się i na powrót uśmiech wykwitł na jego
twarzy.
-
Chciałem cię zapytać czy poszedłbyś z nami za godzinę na zwiad.
-
Ja?
Corso
z zapałem pokiwał głową.
-
Tak. Ty. Jest nas czwórka, ale nie zaszkodzi, jeśli będzie piątka.
Sonny
wahał się chwilę.
-
Noo. Dobra.
***
Sonny
szybko uporał się z resztą worków i jak najszybciej pobiegł się
przygotować. Szczerze powiedziawszy niezbyt wiedział, co powinien
zabrać. Wziął więc tylko broń i wybiegł przed statek. Reszta
już tam była.
Corso
pierwszy go zauważył.
-
O, witaj Sonny – powiedział z szerokim uśmiechem na ustach. –
Poznaj resztę.
Wysoki
blondyn wyciągnął ku niemu rękę.
-
Dave.
Sonny
uścisnął jego dłoń. Następnie pozostała dwójka postąpiła
tak samo, przedstawiając się przy okazji.
-
Jake.
-
Tom.
-
No dobra, to idziemy – zarządził Corso.
Po
tych słowach cała piątka ruszyła w stronę lasu. Szli cicho, nie
rozmawiając. Jakieś pół godziny od wyruszenia Dave zatrzymał
wszystkich. Pozostała czwórka spojrzała na niego z
niezrozumieniem. On jednak tylko dał im znak, by byli cicho i
pokręcił głową. Podszedł lekko do przodu przez otaczający ich
gąszcz i w następnej chwili… oberwał w głowę. Jego ciało
upadło bezwładnie na ziemię, a kompani krzyknęli z przestrachem.
Nie mieli dużo czasu na zastanowienia, bo zostali zaatakowani i
brutalnie rozdzieleni. Sonny wpadł w panikę, bo tak naprawdę nie
umiał walczyć. Machnął na oślep ręką i chyba z powodzeniem, bo
poczuł, że w coś uderzył, a w następnej chwili usłyszał jęk
bólu. Wyswobodził się z uścisku, a gdy ujrzał swego wroga,
zaserwował mu prawego sierpowego prosto w twarz. Tamten zatoczył
się w tył, a Sonny postanowił wykorzystać dezorientację
przeciwnika i podciął mu nogi. Młody pirat wyciągnął pistolet i
wycelował w brzuch swojego wroga. Nie był jednak w stanie strzelić,
więc z zaskakującą dla siebie szybkością, wziął kawałek
drewna leżący obok siebie i pozbawił nim przeciwnika przytomności.
Następnie rozejrzał się, a adrenalina wciąż krążyła w jego
żyłach. Oddech miał przyspieszony, tak samo jak tętno. Niedaleko
od siebie usłyszał jakieś odgłosy, więc natychmiast tam pobiegł.
Gdy wybiegł, zobaczył przerażający widok. Na ziemi, parę metrów
od niego, leżał Corso z krwawiącą głową, a nad nim stał
przeciwnik z wycelowaną w pirata bronią. Sonny zesztywniał. Na
jego czole pojawiły się kropelki potu. Widział, że przeciwnik
zaraz wystrzeli. Widział, że Corso nie ma jak się bronić. Drżącą
ręką uniósł broń. Nie. Nie jest w stanie strzelić. Nie może…
Delphina. „Nie
byłeś w stanie obronić jej, to obroń jego, idioto” –
pomyślał. Po czym nacisnął spust.
Następnie
wszystko się potoczyło dosyć szybko. Przeciwnik zawył z bólu i
wypuścił broń z ręki. Corso szybko zorientował się o swojej
szansie i natychmiast powalił przeciwnika. Po chwili, jakby znikąd,
pojawili się Dave, Jake oraz Tom i pomogli pokonać ostatniego z
napastników. Po chwili cała trójka poszła szukać jego
wspólników, a Sonny na sztywnych nogach podszedł do Corso. Ten
spojrzał na niego i z lekka się uśmiechnął. Przy krwawiącej
nadal głowie trzymał kawałek materiału.
-
Dziękuję – powiedział.
Sonny
potrząsnął głową.
-
Nie ma za co – rzekł ochrypłym głosem.
Corso
zmrużył oczy i pokręcił głową.
-
Och, no jasne. Tylko przed chwilą uratowałeś mi życie. To
przecież nic takiego. To chyba niezły początek przyjaźni, nie
sądzisz? – dokończył po chwili przerwy.
Na
twarzy Sonny’ego powoli wykwitł uśmiech.
-
Chyba tak.
Próbowałam to przeczytać, ale nie potrafiłam. Nie potrafiłam się w ogóle odnaleźć w sytuacji. Po prostu nie znam Galactik Football, choć coś kiedyś o nim słyszałam :)
OdpowiedzUsuńTo mi przypomina, że miałam dokończyć czytać Elfa. Obiecałam przecież, a jak na razie tylko pierwszy rozdział za mną xd
Pozdrawiam
Tutti
Fajnie, że w końcu coś napisałaś! ^^ Nigdy nie słyszałam o Galactic Football, więc nie za bardzo ogarnęłam opowiadanie, ale podoba mi się nawet. :D
OdpowiedzUsuńTak, jest u mnie coś takiego jak kurs zastępowych, jest co roku, równocześnie z kursem przybocznych, zawsze właśnie w ten weekend listopadowy. :) Dwa lata temu byłam na kursie zastępowych, rok temu na kursie przybocznych (nie chwaląc się, oba zdałam z wyróżnieniem, mam nadzieję, że Tobie też poszło świetnie! ^^), a w tym roku, konkretnie za 2 tygodnie jadę na warsztaty programowe do pionu zuchowego. :)
Pozdrawiam serdecznie!