A oto pierwsza część mojego ukochanego opowiadania. *.*
Szedłem szkolnym korytarzem i zmierzałem do sali. Przemierzałem
szkołę szurając nogami. Zadzwonił dzwonek. Niewiele mnie to obchodziło.
- Hej, Elf! - usłyszałem za moimi plecami. Nawet się nie obróciłem. -
Chcesz znowu dostać od Koniczyny? Hahaha, który to już będzie raz? Setny
czy dwusetny? Hahaha. Frajer!
Zignorowałem kolesia. Marek przebiegając trącił mnie. Upadłem na kolana. Znowu usłyszałem głos tego typka.
- Uważaj, bo się zaplączesz w te swoje długie, siwe włosy! Hahaha! Ja
biegnę, bo mi jeszcze dowali! A ty sobie tu siedź jeśli chcesz! Hahaha!
No to narka! - pobiegł dalej.
Wstałem. Kolano mnie ostro bolało. Zignorowałem ból i powlokłem
się powoli na następne piętro. Przemierzyłem pół korytarza i wszedłem do
klasy. Bez pukania. Polonistka spojrzała na mnie ostro.
-
Leo! - ryknęła. - Spóźniłeś się już 10 raz w tym miesiącu! To nie do
pomyślenia, żeby uczeń klasy szóstej spóźniał się na każdą lekcję!
Wstawiam Ci jedynkę i dwa spóźnienia! Siadaj! - wrzeszczała.
Spojrzałem na nią z niechęcią i poszedłem do ławki. Siedziałem z
Eweliną - jedyną osobą, która mi nie docinała. Można powiedzieć, że
nawet ją lubiłem. Była całkiem ładna. Miała piwne oczy, owalną twarz i
blond włosy. Gdy o tym pomyślałem, zasępiłem się. Beznamiętnym wzrokiem
patrzyłem przed siebie na panią, która omawiała reguły ortografii.
Myślałem o moich głupich, długich (sięgały mi za ramiona), białych jak
śnieg włosach, spiczastych jak u elfa uszach (stąd właśnie wzięło się to
moje okropne przezwisko - Elf), niebieskich oczach, nauczycielce języka
polskiego, która zawsze ubierała się na zielono i miała na sobie
akcesoria przedstawiające koniczyny (stąd też jej przezwisko -
Koniczyna) i o moim głupim, angielskim imieniu - Leo. Rodzice mówili, że
urodziłem się w Anglii, ale ja im nie za bardzo wierzyłem. Już w prawie
niczym im nie ufałem. Często mnie okłamywali. Teraz już nic mnie to nie
obchodziło. Nie mówiłem im o moich niesnaskach w szkole, bo i tak by
mnie nie wysłuchali. Olewali mnie. Nie miałem chęci, żeby mi prawili
kazania na temat szkoły i godnego przyjmowania upokorzeń. Tacy właśnie
są. Z zamyślenia wyrwał mnie ostry głos Koniczyny:
- Leo! - wrzasnęła tak, że aż podskoczyłem. - Czy ty mnie w ogóle
słuchasz?! Wstań i podejdź natychmiast do tablicy! Ale już! Pokażesz
nam, jak się pisze kilka wyrazów - ostatnie zdanie wypowiedziała z
ironicznym uśmieszkiem na twarzy.
Cała reszta klasy patrzyła na mnie z równie głupimi jak Koniczyna
minami. No, może z jednym wyjątkiem. Ewelina patrzyła na mnie niemal ze
współczuciem.
Zachowałem obojętny, niemal przestraszony wyraz
twarzy, ale w głębi duszy się uśmiechałem. Chciałem zobaczyć ich miny,
kiedy napiszę te wszystkie słowa! Byłem bardzo dobry z ortografii i
Koniczyna dobrze to wiedziała. Miała pewnie nadzieję, że tym razem się
pomylę i to w jakiejś niemal błahej regule.
Oczywiście u polonistki kilka to było dwadzieścia wyrazów,
zresztą odbiegających od zasad omawianych na lekcji. Napisałem je
bezbłędnie i usiadłem z powrotem do ławki, podczas gdy Koniczyna i
pozostali uczniowie stali lub siedzieli (zależy od tego czy ktoś był
nauczycielką czy uczniem) z rozdziawionymi ustami i spoglądali
zdziwionym wzrokiem na tablicę. W końcu polonistka się opanowała i
popatrzyła na mnie ze zdziwieniem mieszającym się z gniewem. Siedziałem
sobie jakby nigdy nic z miną niewiniątka. W końcu usłyszałem upragniony
dźwięk. Niestety po przerwie, ku mojej udręce, jest jeszcze jeden
polski. Dzwonek ogłaszający lekcję zadzwonił zaskakująco szybko po
poprzednim. Powlokłem się do sali i usiadłem na swoim miejscu. Niezbyt
mi się uśmiechało siedzenie 45 minut pod czujnym okiem Koniczyny. No,
ale cóż, trzeba wytrzymać.
Teraz czytaliśmy jakiś wiersz o rodzinie. Potem polonistka pytała
wszystkich uczniów po kolei czy mają jakieś rodzeństwo i czy mają oboje
rodziców, a jeśli tak, to czy są razem czy rozwiedzeni. A co ją to
obchodzi!? Chce z nami zamieszkać czy co? Nic jej do tego jak się mają
moje sprawy rodzinne. Niestety mnie też o to zapytała. Zawahałem się.
Nie byłem pewien, czy jej powiedzieć, czy nie. Tylko że wychowawczyni o
tym wiedziała i mogła później być z tego niezła afera. Więc postanowiłem
(chociaż z niechęcią) powiedzieć jej prawdę.
- Mam oboje rodziców, którzy są razem i młodszą siostrę - odpowiedziałem wymijająco.
- Dobrze - powiedziała Koniczyna. - Ewelinko, a ty? - zwróciła się do Eweliny siedzącej obok.
- Ja mam... - zaczęła dziewczyna, ale ja już nie słuchałem.
Kiedy nauczycielka zwróciła się do niej odetchnąłem z ulgą. Nie
drążyła tematu i za to byłem jej wdzięczny. Dziwne, prawda? Byłem za coś
wdzięczny Koniczynie! No cóż, cuda się zdarzają.
Po lekcji
polskiego mogliśmy już iść do domu. Zszedłem szybko do szatni, wziąłem
lekką, wiosenną kurtkę z wieszaka, zmieniłem buty i wybiegłem ze szkoły.
Przed budynkiem odetchnąłem świeżym powietrzem. Tak, tego mi brakowało w
tej dusznej i parnej szkole. Bardzo lubiłem naturę i kochałem przebywać
na jej łonie. Był 4 maja, dzień po święcie Konstytucji 3 maja. Zacząłem
iść w stronę domu z kurtką przewieszoną przez ramię. Wróciłem myślami
do moich rozmyślań na lekcji polskiego. Tak, miałem siostrę. Szkoda
tylko, że nie mieszka razem z nami - pomyślałem z goryczą. Moi rodzice
po urodzeniu córki oddali ją, gdyż nie wiedzieli czy będą w stanie ją
utrzymać. I za to jeszcze bardziej ich nienawidziłem. Dobrze chociaż, że
oddali ją do babci. Bardzo lubiłem swoją małą siostrzyczkę, a rodzice
mi ją zabrali. Babcia mieszka na drugim końcu miasta, więc nie mogłem
codziennie ich odwiedzać. Widywałem ją raz, może dwa w miesiącu. W oku
zakręciła mi się pojedyncza łezka. Jednak zaraz zniknęła. Przypomniałem
sobie coś bardzo ważnego i przyspieszyłem kroku. Dzisiaj przyjeżdżała.
Moja maleńka, ośmioletnia, kochana siostrzyczka dzisiaj do mnie
przyjeżdżała.
Wbiegłem do domu z impetem, zdjąłem buty, odwiesiłem kurtkę i
pognałem na górę do mojego pokoju. Kiedy przebiegałem obok kuchni, gdzie
mama gotowała obiad, rzuciłem tylko krótkie:
- Hejka.
Może coś odpowiedziała, ale ja byłem już na górze i z łoskotem
otwierałem drzwi do mojego pokoju. Rzuciłem plecak pod biurko i jednym
skokiem dopadłem telefonu. Wybrałem numer babci, wcisnąłem zieloną
słuchawkę i podniosłem do ucha. Wsłuchałem się w sygnał.
- No dalej - wyszeptałem.
W końcu rozległ się głos babci.
- Halo?
- Hej babciu.
- O, hej wnusiu. Co tam?
- Dobrze, dziękuję. O której przyjeżdżacie?
- O, miałyśmy zaraz, ale mała na razie śpi więc wyjedziemy trochę później. Będziemy około 18.
- Aha, okej.
- Tylko pamiętaj, że zostaniemy u was dwa dni. Przygotujcie dobrze lodówkę - ostrzegła żartobliwie babcia.
- Hahaha. Okej, okej. Powiem rodzicom żebyśmy pojechali na zakupy, bo mamy już mało rzeczy do jedzenia.
- Tylko musicie zdążyć przed 18.
- Jasne, jasne. Może się wyrobimy.
Po tej wypowiedzi oboje wybuchnęliśmy śmiechem.
- Dobra wnusiu, ja muszę już kończyć, bo jeszcze małą obudzę.
- Okej. Pozdrów ją jak się obudzi, dobrze?
- Oczywiście. To papa. Do zobaczenia o 18.
- Papa.
Pożegnałem się i rozłączyłem. Odstawiłem telefon na miejsce po czym
rzuciłem się na łóżko. Rozmyślałem. Znowu. Lubiłem to robić. Bardzo.
Wsłuchałem się w szum drzew. Odgłosy natury zawsze mnie uspokajały.
Pomyślałem o moich oczach. Niebieskich. Wolałbym mieć zielone. To kolor
natury. Westchnąłem. Kolejna rzecz, której u siebie nie lubię.
Przewróciłem się na lewy bok. Zacząłem rozmyślać o mojej rodzinie. Czemu
rodzice tak często mnie okłamują? Moje życie kompletnie się wali. Umiem
myśleć o następnym dniu tylko dlatego, że jeszcze istnieje moja malutka
siostrzyczka o imieniu Pauline. Tylko dzięki tej właśnie myśli, że ona
jest jeszcze nie popełniłem samobójstwa. Tylko myśl o niej daje mi siłę
na przeżycie.
Usłyszałem jak mama woła mnie z dołu na obiad. Inaczej bym nie
zszedł, ale byłem bardzo głodny. Podniosłem się i powędrowałem ociężałym
krokiem do kuchni.
- Myj ręce i siadaj - powiedziała mama nie patrząc na mnie.
- Dobrze mamo - odpowiedziałem obojętnym głosem.
Mama odwróciła się i zlustrowała mnie wzrokiem.
- Boli cię coś? - spytała.
- Nie, czemu? - odpowiedziałem pytaniem na pytanie zdziwiony.
Mama wzruszyła ramionami.
- Bo coś jesteś taki markotny - stwierdziła już odwrócona do mnie plecami.
Westchnąłem. Gdyby wiedziała, że ja prawie zawsze taki jestem! Umyłem ręce i usiadłem do stołu.
- Co dziś na obiad? - zadałem pytanie retoryczne.
- Kurczak - mama potwierdziła moje przypuszczenia.
- Z frytkami i fasolką? - dopytywałem się już znając odpowiedź.
Mama przytaknęła. Westchnąłem już nie po raz pierwszy dzisiejszego
dnia. Kiedyś to było moje ulubione danie. Ale chyba każdemu by już
zbrzydło gdyby jadł je codziennie! No, oczywiście nie w piątki. W piątki
jemy rybę albo naleśniki - zależy to od humoru mamy. Mówi mi ciągle, że
nie ma innego pomysłu na obiad. I że ma zbyt dużo pracy. To może niech w
ogóle obiadów nie gotuje! Ech, czasami jednak się cieszę, że moja
siostra nie mieszka razem z nami. Ta myśl mi o czymś przypomniała.
- Babcia mówiła, żebyśmy dokupili trochę jedzenia. Przyjadą
dzisiaj z Pauline około 18 - zagadnąłem, kiedy mama stawiała na stole
kurczaka.
- No to pojedziemy na zakupy - uśmiechnęła się do mnie.
- Z tatą? - zapytałem z nadzieją.
- Nie - ta odpowiedź oznaczała, że czeka nas długa jazda do sklepu autobusem.
- Czemu?
- Ma dzisiaj popołudniową zmianę.
- Aha.
- Ale jeśli dobrze pójdzie to nas stamtąd zabierze.
Odetchnąłem z ulgą. Chociaż to. Mój tata pracuje w policji
chociaż policjantem nie jest. Naprawia jakieś urządzenia czy coś. Nie
wiem, bo ja tam się tym nie interesuję. Mama nie pracuje. Chyba, że w
domu. Wykonuje tylko prace domowe. Jak wychodzi to po zakupy albo żeby
się ze swoimi przyjaciółkami spotkać. Wtedy może jej nie być aż do
późnej nocy.
Mama postawiła na stole resztę obiadu. Szybko zjadłem i pomknąłem
na górę. Za dziesięć szesnasta mama zawołała mnie na dół. Zbiegłem i
szybko ubrałem kurtkę. Popołudniami robiło się chłodniej. Wyszliśmy na
dwór. Skierowaliśmy się w stronę przystanku znajdującego się po drugiej
stronie ulicy trochę na lewo od nas. Czekaliśmy chyba z dziesięć minut,
po czym wsiedliśmy w nasz autobus. Pojechaliśmy do pobliskiego
supermarketu. Szkoda - pomyślałem - że "pobliskiego" znaczy dwa
kilometry dalej. Kupiliśmy tylko najpotrzebniejsze rzeczy takie jak:
serki (cały stos serków!), wędliny i sery, chleb, bułki, parówki
(mnóstwo parówek!), kiełbaski, dwa filety z kurczaka, ziemniaki,
fasolkę, ryż, słodycze, płatki, mleko, soki, wodę, owoce i warzywa,
mięso (różne), słodkie bułki, miód (bo się skończył) i dwa opakowania
lodów (moja siostrzyczka uwielbia je jeść w każdą porę roku). Wolę nie
wspominać ile za to wszystko zapłaciliśmy. No cóż, raz w miesiącu
mogliśmy sobie pozwolić na takie zakupy.
Wyszliśmy ze sklepu i zacząłem się rozglądać za czarnym fordem taty. Jednak nigdzie nie mogłem go dostrzec.
- Przyjedzie - powiedziała mama, ale jej głos wcale nie był taki pewny.
Najwyraźniej zauważyła, że usilnie poszukuję czegoś wzrokiem.
Usunęliśmy się sprzed wejścia, żeby nie zagradzać drogi ludziom.
Po dwóch minutach dostrzegłem coś na kształt samochodu taty. Spojrzałem
na rejestrację. Tak! Ta sama co u niego! W końcu!
- Myślałem,
że już nie przyjedzie - odezwałem się. Przez przypadek wypowiedziałem
swoje myśli na głos. Mama popatrzyła na mnie ciekawie.
- Widzisz go? - zapytała.
- Tak. O tam - wyciągnąłem
dłoń w kierunku czarnego forda, który właśnie jechał ku wolnemu miejscu
parkingowemu. Kiedy zaparkował, oboje z mamą, ruszyliśmy w jego
kierunku. Tata właśnie wysiadał i pomachał do nas.
- Hej Martyna, hej Leo - przywitał się, kiedy się zbliżyliśmy.
- Hej - bąknąłem.
- Hej, kochanie - mama pocałowała tatę w usta. Odwróciłem wzrok. Nie lubiłem tego. Wcale.
- Dobra to wkładajcie rzeczy do bagażnika i jedziemy do domu. Już za dwadzieścia osiemnasta.
Co!? Już tak późno!? No to wsiadajmy i jedźmy!!!!! Szybko
włożyłem zakupy do samochodu i usadowiłem się na swoim miejscu z tyłu.
Moja postać zdawała się aż emanować zniecierpliwieniem.
W
końcu rodzice również wsiedli i już po chwili pędziliśmy zatłoczoną
ulicą miasta. Na szczęście jak przyjechaliśmy, babci z Pauline jeszcze
nie było. Przyjechały dopiero za dwie osiemnasta. Przez cały ten czas
siedziałem przy oknie. W końcu ujrzałem czerwony samochód babci.
Krzyknąłem do rodziców, że już są i wybiegłem z impetem na dwór.
- Heeeeej! - krzyknąłem od razu. Babcia z Pauline właśnie wysiadały.
- Leo! - odkrzyknęła moja siostrzyczka. Zostawiła swoje rzeczy i
podbiegła do mnie. Wziąłem ją na ręce i okręciłem się w kółko. Później
postawiłem ją na ziemię i ją bardzo mocno przytuliłem. Odwzajemniła
uścisk.
- Pomóc ci? - zapytałem, gdy już się puściliśmy.
- Nie,
nie trzeba - odpowiedziała tym swoim słodkim głosikiem. Uśmiechnąłem
się do niej. Odwzajemniła uśmiech. Potem odwróciłem się do babci.
- A ci, babciu? Pomóc? - zapytałem.
- Oj, oj, a przywitać się to nie łaska?
- Ojć. Sorki babciu. Hejka. - uśmiechnąłem się podchodząc do niej i ją przytuliłem.
- Hej wnusiu, hej. - odpowiedziała śmiejąc się. - Ale mi to możesz pomóc.
- Okej.
Kiedy już wszystko zostało wniesione, wszyscy
razem usiedliśmy do późnej herbatki. Babcia opowiadała jak to dziadek
prawie stłuczkę zaliczył kiedy jechał po kolejnego klienta (jest
taksówkarzem, dlatego go więcej widzę), jak to mała lunatykowała i
chciała wyjść na dwór w środku nocy i jak to ona sama myślała, że duchy
chodzą po jej mieszkaniu i jak się okazało, że to był wiatr, bo nie
zamknęła okna. Wszyscy mieli niezły ubaw. Później jeszcze tata
opowiedział jak to u niego w pracy ktoś mówił, że telefon stacjonarny
nie działa i się okazało, że nie był podłączony do prądu, mama jak
zrobiła sernik bez sera, a ja opowiedziałem scenkę z dzisiaj na lekcji
polskiego jak to pani mi kazała napisać różne słowa i jakie wszyscy
mieli wtedy miny. Bałem się, że będą pytać o więcej, ale na szczęście
babcia powiedziała tylko:
- Oj Leo, Leo, ty to naprawdę jesteś dobry z tej ortografii. - uśmiechnąłem się w odpowiedzi.
I za nim się obejrzeliśmy z późnej herbatki zrobił się późny wieczór. Szybko umyliśmy zęby i wszyscy poszli spać.
Nazajutrz rano obudziła mnie mała.
- Leo, Leo wstawaj! Nie chcę sama chodzić po tym domu! - Pauline skakała po mnie na łóżku.
- Pauline, nie chce mi się - jęknąłem. - Która jest godzina?
- Uwierzysz jak ci powiem, że dziesiąta?
- Nie.
- Dobra, to piąta rano.
- Co?! - znowu jęknąłem. - Nie miałaś lepszej pory na wstawanie.
- Wiesz, na początku obudziłam się o trzeciej - mała była bardzo inteligentna jak na swój wiek.
- I zasnęłaś wtedy znowu?
- Tak, a co?
- No widzisz, to teraz zrób to samo - przewróciłem się na bok.
Mała prychnęła.
- Chciałoby się - znów mną potrząsnęła. - No wstawaaaj. Nie chce mi się samej chodzić po tym wielkim domu!
- Trudno.
- Nieeeeee!!!!! - wrzasnęła mi prosto do ucha.. -Wstawaaaaaaj!!!!!
Aż podskoczyłem. Usiadłem na łóżku, pokonany.
- No dobra - powiedziałem zrezygnowanym głosem.
- Hurraaaaa!
- Cicho! A teraz idź na dół i poczekaj tam na mnie.
Mała przyglądała mi się przez chwilę szukając w moich oczach podstępu. Nie dopatrzywszy się go z zadowoleniem skinęła głową.
- Okej - powiedziała po czym wyszła z pokoju cicho zamykając za sobą
drzwi. Potrząsnąłem głową z rezygnacją. Tak to na mnie wrzeszczy, a
potem robi wszystko najciszej jak się da. Ciekawe, że nikt się nie
obudził...
Szybko się ubrałem i cicho, jak moja siostra, zszedłem na dół. Pauline już siedziała przy stole.
- Zrób mi kanapkę - powiedziała.
Uniosłem brwi.
- Rozkazujesz mi? - zapytałem Mała potrząsnęła głową.
- Nie - odpowiedziała. - Tylko ci mówię, żebyś zrobił mi kanapkę.
- To brzmiało jak rozkaz - stwierdziłem.
- Ale nim nie było.
Westchnąłem zrezygnowany. Uświadomiłem sobie, że wiele rzeczy robię często. Takie, np., jak westchnięcia.
Podszedłem do chlebaka. Wyciągnąłem rękę, ale zaraz ją zatrzymałem.
- Z chlebem czy z bułką? - zapytałem małą.
- Z bułką - odpowiedziała.
Kiedy już zrobiłem jej i sobie kanapkę podszedłem do stołu i usiadłem
na przeciwko Pauline. Jedliśmy w milczeniu. Dopiero później, jak
zjedliśmy, zaczęliśmy rozmawiać. Rozmawialiśmy o wielu rzeczach. Zbyt
wielu, żeby o nich pisać.
Dopiero w pół do dziesiątej zeszła babcia.
- Hej wam, jak tam? - przywitała się.
- Dobrze babciu! - odpowiedzieliśmy razem.
Jak już wszyscy wstali i zjedli pojechaliśmy do stadniny koni. Kiedy
przybyliśmy na miejsce konie już tam na nas czekały osiodłane. Rodzice
już wcześniej wszystko zamówili.
Wszyscy się gdzieś kręcili. Nawet Pauline. Tylko ja stałem tak
bezczynnie. Moją uwagę zwrócił biały koń. Podszedłem do niego powoli,
wpatrzony. Jakby zahipnotyzowany. Kiedy podszedłem, koń spojrzał w moją
stronę. Patrzył na mnie jakby z zainteresowaniem, przekrzywiając głowę.
Powoli wyciągnąłem rękę i dotknąłem nią miękkich chrapów konia.Czułem,
że tworzy się między nami teraz jakaś szczególna więź. Nie wiedziałem
jaka, ale czułem, że się tworzy. Przez chwilę patrzyliśmy sobie prosto w
oczy. Potem cofnąłem rękę.
- Leo! - usłyszałem za sobą. Gdy się odwróciłem ujrzałem Pauline.
- Pani mówi, że musimy włożyć kaski - oznajmiła wskazując ręką w stronę małego budynku.
Skinąłem głową.
Poszliśmy razem w stronę ganku, na którym wisiały różne kaski. Ja
wybrałem sobie niebieski, idealnie pasujący do mojej głowy, a mała,
trochę za duży, czerwony. Rodzice też je wzięli, a babcia pozostała bez,
bo żaden jej nie pasował.
W końcu podeszliśmy do koni. Od razu spojrzałem w stronę białego.
On również na mnie patrzył. Pani, która miała z nami jechać, zaczęła
mówić.
- Będziemy jechać gęsiego - oznajmiła. - Teraz pomogę
wam wsiąść na wasze konie - tu wykonała przywołujący gest ręką w stronę
Pauline.
Mała podeszła bliżej i pani zaprowadziła ją do małego gniadego
kucyka. Pomogła jej wsiąść i wytłumaczyła coś. Z tej odległości nie
słyszałem co. Później wskazała na mnie i poprowadziła w stronę białego
konia. Rozluźniłem się. Zorientowałem się, że ciągle byłem spięty i
zdenerwowany. Wsadziłem stopę w strzemię i podciągnąłem się.
Przerzuciłem nogę na drugą stronę i również włożyłem w strzemię. Pani
była pod wrażeniem że nie musiała mi pomagać. Pogratulowała mi i wzięła w
rękę wodze.
- Ciągniesz w lewo, koń skręca w lewo, w prawo, koń również w
prawo, ciągniesz do tyłu, zatrzymujesz konia - tłumaczyła. - Kiedy
zatrzymujesz musisz również odchylić się do tyłu. O tak - pokazała mi tą
scenę. - Ruszasz - obiema piętami naraz w żebra konia. Wszystko jasne?
Pokiwałem głową na znak, że zrozumiałem. Czułem, że dzięki naszej więzi wszystko pójdzie jak należy.
Kiedy wszyscy siedzieli już na koniach, które zostały odwiązane od
barierki, pani nakazała nam ruszyć. Uderzyłem pietami boki mojego
wierzchowca. Od razu grzecznie ruszył. Było małe zamieszanie, bo wszyscy
musieli ustawić się gęsiego. Jak już wszystko się wyrównało to ja byłem
tuż za małą, która była za panią. Za mną był tata, za nim mama, a na
końcu babcia. Jechaliśmy powoli, stępa. Na początku mieliśmy niezły
ubaw, bo koń taty ciągle chciał jeść. Jechaliśmy tak półtorej godziny.
Pod koniec bolały mnie już mięśnie ud. A od samego początku czułem jak z
każdym krokiem mojego konia nasz więź się wzmacniała. Kiedy już
zsiadaliśmy ja, na szczęście, byłem ostatni. I znowu sam zsiadłem, bez
pomocy pani, która znów była pod wrażeniem. "Ha, czyta się te książki" -
pomyślałem. Kiedy wszyscy na powrót się krzątali ja stałem nadal przy
koniu. Kask oddałem małej, która się zaoferowała, że go odniesie. Było
mi bardzo smutno, że muszę go opuszczać. Nie wiedziałem jak się nazywa,
ale wiedziałem, że już nigdy go nie zobaczę. Chciało mi się płakać. W
oczach zakręciły mi się łzy. Patrzyliśmy sobie prosto w oczy. Znowu. W
końcu mama mnie zawołała. Jeszcze raz dotknąłem miękkich chrapów konia,
przełknąłem łzy i poszedłem do samochodu. Przy drzwiczkach jeszcze raz
się obejrzałem. Koń patrzył na mnie. Też był jakby smutny. Uśmiechnąłem
się blado. Zobaczyłem w oczach konia też coś na kształt uśmiechu. Jakby
odwzajemnił mój. W końcu wsiadłem. Kiedy ruszyliśmy już się nie
oglądałem. Nie było po co.
Kiedy wróciliśmy do domu nadal chciało mi się płakać, ale nie
dałem po sobie niczego poznać. Zasiedliśmy do obiadu. O dziwo było coś
innego. Ale to dlatego, że babcia z małą są. Po zjedzeniu obiadu się
rozeszliśmy. Ja z Pauline poszliśmy do mojego pokoju i graliśmy w Uno. W
dwójkę grało się trochę nudno, ale potem doszła do nas babcia, która
skończyła pomagać mamie zmywać, i było o wiele fajniej. Teraz mama
poszła wraz z tatą oglądać telewizję. Wieczorem jeszcze graliśmy w
monopol. Potem wszyscy poszli spać.
Rano znowu obudziła mnie mała. Schemat naszej porannej rozmowy
już znacie, bo był taki sam jak wczoraj. I znowu pokonany się ubrałem i
zszedłem na dół. No, ale na szczęście tym razem była szósta, a nie
piąta. Zrobiłem sobie i małej po dwie kanapki, o ósmej zeszła babcia, a o
dziesiątej rodzice. Na 12:30 poszliśmy do kościoła. Jak wróciliśmy
znowu robiliśmy to samo co wczoraj po obiedzie, a potem zasiedliśmy to
tego posiłku. Późnym wieczorem babcia z małą wyjeżdżały. Ale zdążyliśmy
jeszcze zagrać w monopol.
- No to pa, Pauline - przytuliłem siostrę.
- Papa Leo - mała odwzajemniła uścisk.
Rodzice żegnali się z babcią. Kiedy oderwałem się od mojej siostry i ucałowałem ją w obydwa policzki podszedłem do niej.
- Papa babciu - pożegnałem się.
- Papa wnusiu. Do zobaczenia! - odpowiedziała. Przytuliła mnie.
Kiedy odjeżdżały my z małą ciągle do siebie machaliśmy. Ona płakała.
Długo jeszcze patrzyłem na drogę za nimi kiedy zniknęły. Rodzice już
wrócili do domu. Po policzkach spłynęły mi łzy. Po długiej chwili ja
również wróciłem do domu. Od razu pobiegłem na górę. Umyłem zęby i
zszedłem na dół, żeby powiedzieć rodzicom "dobranoc".
- Dobranoc mamo, dobrano tato.
- Dobranoc Leo - mama podeszła do mnie i mocno przytuliła.
- Dobranoc synu - powiedział tata również do mnie podchodząc. Kiedy mama mnie puściła on mnie przytulił.
Zdziwiło mnie ich zachowanie. Nigdy wcześniej tak nie robili. Po
prostu zwykłe "dobranoc" i koniec. A tu co? Nawet mnie przytulili! I to
tak mocno, z czułością. Dziwne...
- Czy coś się stało? - zapytałem zdezorientowany kiedy tata już mnie puścił.
- Nie, dlaczego, synku? - odpowiedziała i zapytała mama z czułością. Jeszcze bardziej oniemiałem.
- Bo tak się dziwnie zachowujecie...
- To nic, kochanie, idź już spać - powiedział tata i ucałował mnie w czoło. mama zrobiła to samo.
Oniemiały poszedłem na górę. "Co im się stało? - zastanawiałem
się. Kiedy kładłem się spać, nadal o tym myślałem. "Może chcą mi coś
złego powiedzieć?" - z tą myślą usnąłem.
Miałem dziwny sen.
Byłem w domu, w łóżku i nagle zacząłem wirować. Mój dom zniknął. Zaczęło
mi się robić niedobrze, a wirowałem coraz szybciej. I wtedy się
obudziłem.
Cudowne opowiadanie :) Kocham je! Czekam na ciąg dalszy!
OdpowiedzUsuńSuuuuuuuper! Fobos
OdpowiedzUsuńGenialne! Gdybym mogła je oceniać dałabym 10. :)
OdpowiedzUsuńŚwietne! Bardzo ciekawe, przyjemnie się czyta i oryginalne. Podoba mi się!
OdpowiedzUsuńWow. Pierwsza część jest świetna, a co dopiero kolejne? Oczywiście w najbliższym czasie je przeczytam. Daję Ci 9/10. Oby tak dalej! :))
OdpowiedzUsuńPrzeczytam to opowiadanie, ponieważ obiecałam sobie to już dwa miesiące. I na dodatek skomentuję (będziesz mieć 17 komentarzy więcej :D)... Mam nadzieję...
OdpowiedzUsuńTrochę naciągana wydaje się być pierwsza sytuacja (tak, będę się czepiać :P, wybacz), kiedy Leo spóźnia się. Jak nauczycielka mogła mu dać 1 za spóźnienie się, a na dodatek dwa spóźnienia zamiast jednego. Wiem, czepiam się, ale ja bym na miejscu Leo (Lea? to imię się odmienia chociaż?) zbulwersowała się totalnie.
"- Zrób mi kanapkę - powiedziała.
- Rozkazujesz mi? " <-- w jakiś sposób mnie to rozbawiło :D
I konik, biały konik <3 (Interesowałaś się wtedy/interesujesz się jeździectwem? Bo masz na awatarze konia... Sorry, że się pytam, ale nie czytałam twojego bloga dość regularnie...) Az mi się przypomniał Pegaz z "Heartlandu" [*]
Pozdrawiam
Styl pisania nie jest jakiś wspaniały (miałaś wtedy zresztą 12-13 lat, a więc teraz pewnie piszesz o niebo lepiej). Trochę taki sztywny. Ale strasznie nie jest :)
Tutti
Przepraszam za wszelkie błędy ortograficzne :P
UsuńKochanie, żałuję ,że dopiero teraz tu zaglądam. Powinnam dawno temu już czytać "Elfa". Przepraszam.
OdpowiedzUsuńJaki długaśny rozdział?! ;)
Pisałaś to 4 lata temu, nie do wiary. W sumie to widać
(bez urazy), ale nie jest to jeszcze zbyt dojrzałe i nie miałaś wtedy jeszcze wyrobionego stylu. Muszę przeczytać coś twojego z obecnego czasu, by porównać.
Historia ciekawa. Po tytule nie spodziewałam się, że akcja dzieje się w Polsce, zadziwiłaś mnie. Napisałaś, że Leo chciał popełnić samobójstwo, trochę nie rozumiem czemu. Aż takiego strasznego życia nie ma. I dziwię się też, że jego rodzice nie byli w stanie utrzymać swojej córki. Przecież dziadkowie mogli pomóc finansowo, zamiast brać małą do siebie.
Do niektórych rzeczy bym się przyczepiła. Widziałam jedną literówkę ( tak wielka pedantka ;), sporo powtórzeń, które są moim zdaniem nie potrzebne ( ale może twoim są i to było specjalnie, jak tak to się nie czepiam). Też strasznie szczegółowo wszystko opisujesz, w sensie każda czynność po kolei. Można niektóre rzeczy pominąć, bo czytelnik się domyśli wielu rzeczy. Mnie na przykład troszkę to irytuje.
No, to by było na tyle. Oczywiście dalej będę czytać ;)
Z góry zaznaczam, moja krytyka nie miała na celu by zrobić Ci przykrość, czy coś takiego. Wydałam po prostu swoją opinię i zwróciłam uwagę na rzeczy, które mi nie pasowały.
Zresztą wiesz, że Cię kocham, ty moja harcereczko ;)
Pozdrawiam cieplutko Tris *.*